piątek, 27 stycznia 2012

Słowenia

Długość trasy: 2600 km
Ilość dni: 19 (13 dni jazdy, 6 odpoczynku)
Średni dzienny dystans: 200 km
Koszt całkowity: 2000 zł/os (500 EUR)
Odwiedzane kraje: Polska, Słowacja, Węgry, Słowenia, Włochy, (opcjonalnie Chorwacja)
Detale trasy: Pokaż dużą mapę

Ogólnie

Z początku nie mieliśmy zamiaru pisać ani słowa o naszej wyprawie. Nie chcieliśmy wyglądać jak kolejna para, która zakłada bloga za każdym razem kiedy wychodzi z domu, żeby opowiedzieć o niedzielnej wycieczce na grzyby, albo pełnej przygód podróży po wybetonowanej ścieżce do Morskiego Oka.

Po pół roku od czasu kiedy zakończyliśmy naszą tułaczkę na jednośladzie, postanowiliśmy jednak udokumentować doświadczenia jakie wówczas zdobyliśmy. Pomyśleliśmy, że może ktoś z Was będzie miał ochotę przejechać tę samą trasę, a wtedy opis ten będzie mógł mu posłużyć za całkiem niezły przewodnik. Przewodnik nie tylko dla kierowcy, ale również dla pasażera, gdyż każdy dzień opisaliśmy z tych dwóch (nieraz całkiem różnych) punktów widzenia.

Była to nasza pierwsza tak długa, wspólna wyprawa motocyklowa. W zasadzie, była to nasza pierwsza wspólna wyprawa...

Założyliśmy, że tniemy koszty gdzie tylko się da. Oznaczało to, że śpimy pod namiotem, ewentualnie w hostelach, a gdy już naprawdę niczego taniego nie ma - biwakujemy na dziko. Próbowaliśmy także skorzystać z Couch Surfingu - niestety bez powodzenia.


Dzień 0 - Przygotowania


Oczywiście przygotowania nie zajęły jednego dnia. Planowanie trasy, noclegów, czytanie przewodnika i wyszukiwanie miejsc które warto odwiedzić, kupno sakw, montaż, naprawa motocykla... Całość przygotowań zajęła nam miesiąc, co moim zdaniem i tak jest dobrym wynikiem biorąc pod uwagę co mieliśmy do zrobienia.

Przede wszystkim trasa, czyli: gdzie jechać i co zobaczyć, żeby wykorzystać do maksimum czas urlopu. Mapa, kolorowe pisaki i przewodnik. Po trzech dniach mieliśmy szkic i zarezerwowane hostele na Słowacji i w Budapeszcie.
Po drugie: bagaż. Gdzie się zapakować i co wziąć tak, żeby niczego nie brakowało, ale jednocześnie żeby nie wozić ze sobą ani jednej zbędnej rzeczy. Wybraliśmy się do Chełmka, gdzie siedzibę ma firma Kult Motor DRP produkująca sakwy i odzież motocyklową. Warto tam pojechać nawet jeśli nie ma się w planach zakupów. Firmę prowadzi dwóch gości - jeden jest wielkim pasjonatem motocykli, a drugi...hmmm...militariów :) Sklep i jego otoczenie jest nie z tej ziemi. Poza tym wybór produktów jest naprawdę niezły, obsługa rewelacyjna, a trasa (Kraków - Chełmek) przepiękna (pod warunkiem że nie jedzie się autostradą)! Zresztą doświadczenie z tej krótkiej wycieczki do Chełmka, gdzie w jedna stronę jechaliśmy nudna A-czwórką, a z powrotem bocznymi trasami, zaważyło o tym, że podczas 3 tygodni jazdy po Europie koło naszego motocykla ani razu nie stanęło na autostradzie.

Pominę tutaj kwestie montowania sakw z którymi też mieliśmy trochę problemów. Cenna uwaga: dopilnujcie, żeby śruby mocujące były odpowiednio nagwintowane. Dużo czasu minęło zanim udało mi się zdobyć takie, które pasowały do mojego motocykla.
Po trzecie... przegląd motocykla. Każdy powie, że przed dłuższą trasą należy zrobić dokładny przegląd motocykla. No ale jeśli robiłem/robiłam gruntowny przegląd 2 lata temu, to może wystarczy wymienić olej i powiedzieć mechanikowi, żeby zerknął czy wszystko jest OK? Nie...
Motocykl kupiłem 2 lata przed opisywana tutaj wyprawą - przeszedł wtedy pełny remont i był jak nowy, mimo że wyprodukowany został jeszcze w XX wieku :) No więc myśląc, że w zasadzie niewiele mogło się popsuć przez te dwa lata zrobiłem pobieżny przegląd na 2 miesiące przed wyjazdem (czerwiec) i byłem zadowolony z siebie, że mam maszynę gotową do długiej trasy.
Na początku lipca wysiadł akumulator. Nawet na popych nie dało się odpalić. Dwa tygodnie później paliwo zaczęło wyciekać z gaźników - okazało się, że uszczelki były już stare i zwyczajnie nie trzymały benzyny w komorach. Pod koniec sierpnia w drodze z pracy do domu spaliła się pompa paliwa. Być może jestem pechowcem, ale gdyby zdarzyło mi się to w trasie, pewnie nie doliczyłbym się wydanych euro i straconego czasu. Dlatego przed wyjazdem zrób gruntowny przegląd motocykla. Naprawdę. (Dla ścisłości nie jeżdżę Rometem tylko Hondą Shadow, więc - bez urazy "rometowcy" - awarie w tym modelu nie są codziennością)

Dzień 1 (Kraków - Liptovský Mikuláš) 

 

Trasa: Kraków - Chyżne - Podbiel - Zuberec - Liptowski Mikulasz
Dystans: 180 km
Nocleg: Private Style
Cena: 12 eur/os.

Wyruszyliśmy z Krakowa z samego rana, kierując się "Zakopianką" w stronę Chyżnego. Tutaj odbyło się bez żadnych niespodzianek. Pogoda nam sprzyjała, droga jak wiadomo jest całkiem dobra, wiec śmigaliśmy z zawrotną prędkością 90km/h. Może niektórzy z Was uśmiechnęli się na myśl o tej dwucyfrowej liczbie, ale muszę powiedzieć, że podczas całej naszej wyprawy najczęściej jechaliśmy 90-100hkm/h. Nie wspominam tutaj o górskich drogach, gdzie wskazówka prędkościomierza nie wychylała się powyżej 50km/h. Powody takiego tempa były trzy. Po pierwsze Honda Shadow o pojemności zaledwie 750cm3, z pasażerką i wypakowanymi po brzegi sakwami :) Po drugie kierowca, który jeździ dopiero od dwóch lat. Po trzecie przyjemność. Z założenia mieliśmy jechać żeby móc podziwiać miejsca przez które wiodła nasza trasa. Zgadzam się, że Zakopianka nie jest może obsypana pięknymi krajobrazami, ale w tym wypadku dwa pierwsze powody zaważyły o takiej a nie innej prędkości.

Do granicy nie działo się absolutnie nic - droga prosta jak drut, trochę "nudnawa". Potem krajobraz nieco się zmienił, droga zaczęła powoli wić się pomiędzy łąkami i maleńkimi miejscowościami składającymi się zazwyczaj z kilkunastu, albo kilkudziesięciu małych domków, które przed laty wypączkowały wokół nieco większych kościółków. Jechało się tutaj bardzo przyjemnie. Słońce grzało w plecy, a przed nami powoli zaczynały wynurzać się Tatry.

Żeby dojechać do Liptowskiego Mikulasza od strony Chyżnego trzeba przeciąć pasmo górskie, przez które prowadzi kręta, ale wyjątkowo piękna droga. Widok rozpościerający się z przełęczy na leżące po słowackiej części, Tatry Niskie jest naprawdę niepowtarzalny. Trasa niemal bez przerwy prowadzi jezdnia otoczoną drzewami, co powoduje, że nawet w upalne dni można tam odetchnąć przyjemnym chłodem. Zjeżdżając serpentynami w dół, po prawej stronie widać rozpościerające się wody Jeziora Liptowego, które w pewnym momencie ustępują miejsca krajobrazowi podziwianemu z przełęczy - Tatrom Niskim z ich najwyższym szczytem - Chopokiem.

Tutaj dochodzimy do momentu w którym można myśleć o pierwszym noclegu. My zostaliśmy w Liptowskim Mikulaszu. Samo miasteczko jest raczej nieciekawe, poza rynkiem, który robi naprawdę dobre wrażenie: niewielki placyk z różowym ratuszem, obsiany kolorowymi kamienicami w których mieszczą się restauracje, puby i kawiarnie. Lokale te są całkiem niezłe zarówno pod względem cen, jakości jak i obsługi. Menu jest w języku polskim, kelnerki też mówią po "naszemu"... w zasadzie ciężko powiedzieć, czy jest się jeszcze w Polsce, czy już za południową granicą.

Wracając jednak do hotelu... My wybraliśmy nocleg w prywatnej kwaterze o nieco zagadkowo brzmiącej nazwie Private Style. Niestety jak się okazało na miejscu nie było tam ani "Private", bo łazienka była komunalna, ani "Style"... choć oczywiście to kwestia gustu. Dodatkowo niektóre pokoje w cenę miały wliczoną opcję darmowego porannego budzenia. Procederu tego dokonywała przejeżdżająca tuż przed oknem śmieciara, czy jakaś inna tej wielkości ciężarówka.

Wracając już po raz trzeci do tematu noclegu: można zostać w Private Style, albo przejechać 10 kilometrów dalej do Liptowskiego Jana i tam w Bistrze u Konika zaznać spokoju w podobnych luksusach (czyli nie jest to wersal, ale przynajmniej są wersalki), ale jednak z dala od zgiełku miasta. Bo Liptowskiemu Janowi dożo brakuje do tego żeby nazwać go choćby namiastką miasta. Jest on czymś na wzór nieudanej makiety wioski z dzikiego zachodu, w której ktoś wzdłuż jedynej biegnącej przez nie drogi zamiast tawern, knajp i burdeli poustawiał bloki z wielkiej płyty i brzydkie domki jednorodzinne. Nie oznacza to bynajmniej, że jest tam brzydko, albo nieprzyjemnie. Jest "specyficznie" i każdemu ciekawskiemu polecam doświadczenie tej specyfiki. Zwłaszcza, że tuż za Liptowskim Janem znajduje się wejście do Janskiej Doliny, która zadowoli zarówno amatorów górskich wycieczek, jak i grotołazów. Ale to zupełnie inny temat...

Dzień pierwszy zakończył się pełnym sukcesem. Nic się nie zepsuło, nic nas nie bolało. Bajka. I tak nastał wieczór i poranek, dzień drugi. 

Dzień 2 (Liptovský Mikuláš - Budapeszt)

 

Trasa: Liptowski Mikulasz - Bańska Bystrzyca - Zvolen - Budapeszt
Dystans: 300km
Nocleg: City Hostel Buda
Cena: 11 eur/os + 5 eur za parking.

Tego dnia mieliśmy zrobić najdłuższy odcinek trasy, liczący około 300km. Tego dnia również (i tylko tego, podczas całej naszej wycieczki) lało jak z cebra. Praktycznie cały dzień. Kiedy wyjechaliśmy miałem jeszcze nadzieję, że uda się przeciąć góry i że w Bańskiej Bystrzycy będzie świeciło słońce. Moja nadzieja została mi odebrana przez strugi deszczu, które w nas uderzyły po jakichś 20 km jazdy. A szkoda, bo droga Przez góry do Bańskiej Bystrzycy, potem do Zvolena i wreszcie do Budapesztu jest bardzo piękna. Najpierw wcina się pomiędzy Tatry, potem przez chwilę biegnie po terenie płaskim jak stół, żeby an sam koniec zafundować zjazd z wyżyny pod którą rozpościerają się zabudowania Budapesztu.

Nigdy nie byłem tak przemoczony. Na stacjach benzynowych wylewałem z butów wodę a skórzana kurtka ciążyła mi na plecach jak zbroja. Kiedy bardzo lało stawaliśmy na poboczu. Kiedy lało mniej wsiadaliśmy na motocykl i jechali dalej - nie było specjalnie wyjścia, bo nie wiedzieliśmy kiedy możemy liczyć na lepszą pogodę. Rozpędzone ciężarówki przejeżdżały obrzucając nas tą specyficzną mieszaniną pyłu, oleju, paliwa i wody którą opony rozbijają w brunatną mgiełkę.

Teraz, patrząc z perspektywy czasu uważam ten odcinek za najniebezpieczniejszy ze wszystkich jakimi jechaliśmy. Wiadomo jak motocykl zachowuje się na mokrej nawierzchni. Trzeba jechać wolno. Ale co z tego, kiedy samochody nie chcą się wlec za przemoczonymi pasażerami jednośladu i starają się za wszelką cenę wyprzedzić twój pojazd? Wystarczy, ze taki TIR myśląc że da radę zacząłby mnie wyprzedzać, a z naprzeciwka wyskoczyłaby inna ciężarówka... Kierowca TIRa, chcąc uratować własne życie, prawdopodobnie nawet nie zastanawiałby się nad tym, że spycha motocyklistę do rowu...
Dodatkowo miałem duże problemy z widocznością. Co parę kilometrów musiałem zatrzymywać się, bo szybka kasku była tak oblepiona błotnistą mazią, że praktycznie nic nie widziałem. Podniesienie przyłbicy nie wchodziło natomiast w grę, bo wówczas cały ten syf lądowałby w moich oczach.

Pamiętam jeden piękny moment tego dnia, który obudził we mnie na powrót nadzieję, że może nie wszystko stracone - może jeszcze się wypogodzi. Było to jakieś 80 kilometrów za Liptowskim Mikulaszem. Prosta droga, po lewej i prawej stronie równina pól, na których widać było bielące się rolki słomy; za nami pasmo górskie, które dopiero co przecięliśmy a z przodu kolejne, w którego stronę zmierzaliśmy. Na chwile wyjrzało słońce. Zatrzymaliśmy się w maleńkiej zatoczce, wypakowali z motocykla kuchenkę gzową, zupki w proszku, chleb i niemal na środku jezdni zjedli gorący i dodający otuchy obiad. Droga na której zatrzymaliśmy się wyglądała prawie na opuszczoną. Raz na 15 minut przejeżdżał tamtędy jakiś samochód. Nie wiem gdzie to było dokładnie, bo w deszczu chowałem GPS do kieszeni kurtki, ale chętnie wróciłbym tam jeszcze raz.

Kiedy kończyliśmy jeść ze szczytów przed nami zaczęły wlewać się do dolinki szare chmury wypełnione deszczem. Od tej chwili już praktycznie do samego Budapesztu (200km) jechaliśmy w mniejszej lub większej ulewie.

W Budapeszcie zatrzymaliśmy się w hostelu tuż u podnóża góry Gellerta. Uważam, że miejscówka ta jest rewelacyjna zarówno pod względem ceny, jakości pokoi, jak również pod względem lokalizacji. Na górę Gellerta, z której roztacza się najpiękniejszy widok na Budapeszt idzie się pieszo jakieś 10 minut. Blisko hostelu znajduje się całodobowy sklep ogólnospożywczy, oraz restauracja (niestety trochę droga).

Żeby zwiedzić całe miasto potrzeba tygodnia. My mieliśmy wieczór po 300km podróży w ulewie, oraz poranek przed następnym wyjazdem. Po powrocie, wysuszeniu się i ogrzaniu, poszliśmy na wzgórze Gellerta. Jest to miejsce w którym chyba każdy zdaje sobie sprawę, że musi jeszcze kiedyś wrócić do Budapesztu... Wzgórze zamkowe zostawiliśmy sobie na następny dzień, rezygnując zupełnie ze zwiedzania Pesztańskiej części miasta.

Dzień 3 -5 (Budapeszt - Balaton i odpoczynek)


Trasa: Budapeszt - Veszprem - Balatonfured - Gyenesdias
Dystans: 180km
Nocleg: Camping Caravan
Cena: 12 eur/os

Przed południem poszliśmy zwiedzić wzgórze zamkowe. Mimo, że wydaje się to dosyć daleko od hostelu, można tam spokojnie dojść na nogach. Wystarczy dotrzeć ulicą Szirtes do Parku Filozofów, przeciąć go, a następnie znaleźć przejście przez ruchliwą ulicę Hegyalja do następnego parku i idąc wzdłuż niego dojść do tylnego wejścia zamku. Wracając można z kolei wyjść główną bramą i przejść się brzegiem Dunaju. O samym Budapeszcie nie będę się rozwodzić. Mnóstwo świetnych opisów można znaleźć w pierwszym lepszym przewodniku, a tak poza tym, to zwyczajnie trzeba tam pojechać i zobaczyć na własne oczy. Ja wracam do wycieczki motocyklowej...

Droga nad Balaton była jedną z nudniejszych jakimi jechałem i jedną z bardziej frustrujących. Miałem zwyczajnie dość jazdy i chciałem jak najszybciej być już na miejscu. Być może było to coś na wzór "kryzysu dnia trzeciego", który przy dłuższych wyprawach zawsze mi towarzyszył, a który objawia się irytacją i rezygnacją opanowującą mnie zawsze w 3 dniu wyjazdu. Tak czy inaczej z Budapesztu nad Balaton jedziemy prosto, bez przerwy wlokąc się za niesamowicie przepisowymi Węgrami jadącymi 40km/h w terenie zabudowanym. Na nieszczęście droga którą jechaliśmy była niemal w całości "zabudowana", więc my też, jakby zabetonowani w procesji samochodów, wlekliśmy się żółwim tempem do celu. Do tego wszystko nas bolało. W szczególności plecy i tyłki. Być może to specyfika jazdy na tym typie motocykla i na przykład właściciele Transalpa w ogóle nie odczuliby trudów podróży, ale ja po jakichś 100km na mojej Shadowce przestawałem czuć pośladki.

Kiedy dotarliśmy na miejsce doszedłem jednak do wniosku, że muszę w jakiś sposób podziękować opatrzności, za to że nie próbowałem łamać przepisów chcąc zyskać na czasie. Zwyczajna rutynowa kontrola przeprowadzona przez policję skończyłaby się w najlepszym wypadku parogodzinnym aresztem i kilkucyfrowym mandatem... Dlaczego? Okazało się że brakuje mi jednej z podstawowych rzeczy każdego zmotoryzowanego - nie wziąłem z domu dowodu rejestracyjnego. Tak. Trzeba być bardzo nierozgarniętym żeby zrobić coś takiego. Mam niby jakieś wytłumaczenie, że była to moja pierwsza tak wielka wyprawa i w ferworze podniecenia wyjazdem nie o wszystkim pomyślałem, ale spójrzmy prawdzie w oczy - wytłumaczenie to jest jednak marne. Na szczęście kontroli nie było, a ludzkość wymyśliła coś takiego jak DHL, dzięki czemu na trzeci dzień mogłem cieszyć się już kompletem dokumentów i szykować do dalszej drogi. Byłem też lżejszy o 300zł, ale to sprawa mimo wszystko drugorzędna. A zatem pamiętaj kierowco: "Przed wyjazdem upewnij się że masz ze sobą wszystkie dokumenty". Aha! I upewnij się, że wspomniane dokumenty nie utraciły ważności... ale o tym za chwilę.

Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Ten parodniowy pobyt nad Balatonem na kempingu "Caravan" był jednym z przyjemniejszych postojów. Tutaj warto uściślić pojęcie kempingu. Ludzie w Polsce miewają mylne wyobrażenie o tym czym jest to miejsce. Widać to zwłaszcza, kiedy człowiek wybierze się z namiotem na Mazury, albo w Bory Tucholskie. Tam kemping, to kawałek obsranej przez krowy łąki, i drewniany, jeszcze bardziej obsrany wychodek. Właściciel takiego pola namiotowego skasuje nas na około 15zł od osoby + 10zł od namiotu za dobę. Czyli w sumie daje nam to 40zł. Gdybyśmy zapytali czy można obok namiotu postawić motocykl, pewnie musielibyśmy dodatkowo za niego zapłacić, albo w ogóle cena urosłaby dla nas dwa razy, bo skoro mamy taką zabawkę, to pewnie śpimy na pieniądzach. Nie wspominam o możliwości umycia się. Spotkałem się jeżdżąc na spływy kajakowe na Mazury i Kaszuby, z "kempingami" gdzie trzeba było płacić za ciepłą wodę, albo gdzie natrysków nie było wcale.

Tymczasem kemping w reszcie europy to po prostu hotel na trawie. I to całkiem tani hotel. Za dobę pobytu w "Caravan Camping" płaciliśmy 12 euro od osoby. Cena zawierała w sobie miejsce namiotowe z parkingiem, dostęp do bardzo czystych łazienek, całkiem fajny basen oraz internet bezprzewodowy. Tak - podczas biwakowania w Słowenii i na Węgrzech ani razu nie zdarzyło nam się nocować na polu namiotowym na którym nie byłoby WiFi. A kiedy pytaliśmy czy pod prysznicami jest ciepła woda, to ludzie patrzyli na nas jak na dziwaków. Wyjątkiem od tej reguły był kemping Jadranka w Izoli - ale o nim później.

Tak więc Caravan nad Balatonem był kempingiem w pełnym, zachodnioeuropejskim tego słowa znaczeniu. Mógłbym powiedzieć, ze żal było z  niego odjeżdżać, ale byłaby to nieprawda. Już nie mogłem doczekać się kolejnego dnia.

Dzień 6 (Balaton - Maribor) 


Trasa: Gyenesdias - Ljutomer - Ptuj - Maribor
Dystans: 180 km
Nocleg: Center Kekec
Cena: 11 euro/os

Tak się złożyło, ze tuż przed naszym wyjazdem z kempingu spotkaliśmy motocyklistę który przejeżdżał przez wioskę wypatrując "swoich". Zobaczył że biwakujemy przy jednośladzie więc podjechał i wręczył nam ulotkę, na której wielkimi literami było napisane coś czego do dzisiaj nie rozumiem. Obrazek na dole broszurki sugerował jednak, ze dotyczy ona zlotu motocyklowego! Pomyślałem, że będzie rewelacyjnie zaliczyć zlot na Węgrzech, zwłaszcza, ze tuz przed wyprawą byliśmy razem z Moniką na Easy Rider Party, organizowanym co roku przez Rebels Of Road MC (nie sądzę żeby czytelnik tego przewodnika nie był nigdy na ERP, ale jeśli jakimś cudem ominęła Cię jedna z najlepszych imprez motocyklowych w Polsce, to jedź na nią następnym razem obowiązkowo). Niestety zapytany o szczegóły, motocyklista odpowiedział coś w stylu "Motorkerékpárok motorok motorkerékpár bogracz" i odjechał.

Postanowiliśmy szukać zlotu na własną rękę. Po przepisaniu z ulotki do GPSa czegoś co zdawało się być adresem, okazało się, że nic podobnego nie istnieje. Na stacji benzynowej nie wiedzieli, ze w ogóle jest jakiś zlot, mimo że po okolicy jeździły w te i we wte motocykle. Wreszcie na światłach udało nam się dołapać "lokalsów" na jednośladzie, którzy mówili w miarę dobrze po angielsku i pokazując ulotkę zapytaliśmy "Where should we go?". Powiedzieli że w lewo i pojechali w prawo. Po tym jak dotarliśmy we wskazane miejsce okazało się, ze nie ma tam nic. Po chwili dojechali spotkani wcześniej harleyowcy i z równie zawiedzionymi co my minami odjechali w swoja stronę. Śmiem twierdzić, że jeśli chodzi o organizację, to jednak z Węgrami musi być coś nie tak.

Jest takie miejsce na mapie w którym spotykają się ze sobą trzy państwa: Węgry, Słowenia i Chorwacja. Najpierw mija się opuszczone bramki granicy Węgiersko-Słoweńskiej, przejeżdża po drewnianym mostku i ląduje przed obstawioną żandarmerią wojskową granicą Słoweńsko-Chorwacką. Problem w tym, że wówczas nie zorientowaliśmy się że to już zupełnie inna granica i myśleliśmy że to jakaś fanaberia Słoweńców, żeby skontrolować wjeżdżających do ich państwa turystów. Podjechałem zadowolony do pana celnika i podałem dokumenty swoje i Moniki. Pan gdzieś je włożył, wyciągnął i z urzędowym uśmiechem powiedział że jest problem. No więc pytam, czy chodzi o motocykl? A on, że nie - że o pasażerkę. Monia miała nieaktualny dowód osobisty, co jak się okazało, przy próbie przekroczenia granicy skutkuje karą w wysokości 250 euro. Moni pojawiły się łzy w oczach, mnie zatkało, a celnikowi chyba zrobiło się nas żal, bo powiedział, że możemy nic nie płacić - oni nic nie widzieli - i ze mamy wracać do Polski. Możecie sobie wyobrazić jak się czuliśmy. Dalej święcie przekonani, ze to granica Słoweńska i że z całej tak misternie zaplanowanej wyprawy nici. Nawet to anulowanie 250 euro kary nie było żadnym pocieszeniem.

Wsiedliśmy na motocykl i ruszyli w kierunku drewnianego mostku za opuszczoną granicą. Wtedy dopiero dotarło do mnie że próbowaliśmy wjechać nie do tego kraju co trzeba. Odetchnąłem z ulgą i wytyczyłem inna trasę, ( przez Ljutomer i Ptuj) omijając Chorwację. Po raz kolejny byłem coś winien opatrzności. Wyobraźcie sobie co by było gdyby kilka dni temu zatrzymała nas policja. Ja na motocyklu bez dowodu rejestracyjnego a z tyłu nielegalna pasażerka. Nie wyglądałoby to dobrze, oj nie...

Droga po Słoweńskiej stronie nieco się zwężyła i pokręciła. Nie dało się już ciąć setką, a na zakrętach trzeba było pokornie zwalniać do 60km/h. Jednak zmiana dotyczyła również krajobrazu. Zaczęło być naprawdę pięknie. Mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Słowenia to najpiękniejszy kraj w jakim byłem. Asfalt jest świetnej jakości, wiec można spokojnie oderwać od niego wzrok i rozejrzeć się wokół bez obawy, że wpadnie się w 30cm dziurę. A tam surowe szczyty Alp Kamienickich na północy, na południu zielona równina, która w dali zaczyna falować i unosić do nieba, zmieniając w Góry Dynarskie. Na wschodzie pozostałości węgierskich nizin, które pną się coraz wyżej, aż wreszcie na zachodzie natrafiają na Alpy Julijskie, których zbocza wpadają niemal wprost do Adriatyku.

Jadąc przez tą bajkową krainę, wieczorem dotarliśmy do Mariboru, na najlepszy kemping jaki trafił nam się na naszej trasie. Tanio i pięknie, a do tego w miarę luksusowo. WiFi, świetnie zadbane łazienki, pralka, suszarka... nawet lodówka dla gości. Do tego na recepcji można było wynająć rowery. Jest to doskonałym pomysłem jeśli chce się zwiedzić centrum miasta, nie odpalając motocykla. A w samym centrum jest na co popatrzeć.

Dzień 7 (Maribor - Lubliana)


Trasa: Maribor - Vitanje - Valenje - Lubliana
Dystans: 180km
Nocleg: Ljubljana Resort
Cena: 11 eur/os

Do Lubliany można dojechać z Mariboru w parę godzin. W zasadzie w dowolną część Słowenii można dojechać w parę godzin, gdyż państwo to jest mniejsze od województwa Mazowieckiego! Można, ale po co, skoro jadąc wolniej chłoniemy więcej pięknych krajobrazów, potęgując tym samym przyjemność podróżowania:)

My wybraliśmy trasę, która wiodła z Mariboru przez Vinatje i Valenje. Można jeszcze bardziej urozmaicić podróż i zahaczyć o Austrię, jadąc przez Dolinę Logarską, jednak zważywszy na nieaktualny dowód osobisty Moniki, zdecydowaliśmy nie kusić losu. Mając doświadczenia z wcześniejszych pobytów w Austrii, rutynowa kontrola pojazdu z zagranicznymi rejestracjami była tam niemal pewnikiem. Z żalem odpuściliśmy sobie jedną z najpiękniejszych dolin alpejskich. Trasie, którą my podróżowaliśmy do stolicy Słowenii tez nie można jednak odmówić uroku. Niemal bez przerwy jedzie się po terenie górzystym, od czasu do czasu mija maleńkie wioski przycupnięte przy wąskiej i krętej, ale doskonale zadbanej jezdni.

Po drodze zatrzymaliśmy się pizzerii, której nazwy za nic w świecie sobie nie przypomnę. Pamiętam tylko , że było to jeszcze przed Valenje. Zjedliśmy tam rewelacyjną pizze z... mielonym mięsem an ostro. Kompozycja dziwaczna, ale naprawdę pyszna. Zresztą jeśli chodzi o pizze, to czuć w Słowenii bardzo wyraźnie to, że graniczy z Włochami. Pizza jest tania i bardzo dobra. Na cienkim chrupiącym cieście, z prawdziwą mozzarellą i sosem, który raczej nie jest rozpuszczonym w wodzie koncentratem pomidorowym.

Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do Lubliany. Jako miejsce noclegowe wybraliśmy kemping na obrzeżach miasta. Był to jeden z dwóch kempingów, których z całego serca nie polecam nikomu. Miejsca pod namioty i przyczepy kempingowe są tam dokładnie wyznaczone, ziemia twarda jak beton, wiec bez młotka nie ma szans do niej wbić choćby szpilki. Zaplecze sanitarne jest niby duże, ale ogrom ludzi jaki wali do niego nieustannie powoduje, że w kolejce pod prysznic i tak trzeba trochę postać. Czystości jak się można domyślać, nawet mimo chęci przy takim przemiale raczej zagwarantować się nie da. Do tego w weekendy w barze przy recepcji organizowane są jakieś potańcówki. Czyli na spokojną noc też nie ma co liczyć... Straszliwość!

Przyjechaliśmy, rozbiliśmy się i zaraz wyruszyliśmy na zwiedzanie. W recepcji istnieje możliwość zakupu biletu autobusowego i lepiej z niego skorzystać, bo u kierowcy niestety za przejazd nie można zapłacić, a najbliższy kiosk znajduje się 3 przystanki dalej. Wsiadamy w autobus linii 6,8 albo 11 na przystanku Jezica i jedziemy aż do przystanku o nazwie Bavarski Dvor (plan komunikacji miejskiej do pobrania tutaj). Tam wysiadamy, przechodzimy przez jezdnię i jesteśmy w centrum Lubljany! Jest tam naprawdę pięknie. Zupełnie nie czuć tego, że to stolica państwa. Nie ma ruchu, hałasu samochodów, klaksonów i całego tego miejskiego zgiełku, choć na ulicy panuje charakterystyczny dla miast turystycznych tłok.

Zwiedzając miasto, warto przejść się brzegiem rzeki i usiąść w którejś ze znajdujących się tam restauracji. Nie ma sensu szukać czegoś taniego - drogo jest wszędzie, więc tak naprawdę wybierzcie miejsce które się wam podoba i poczekajcie aż zwolni się jakiś stolik.

Po powrocie do namiotu okazało się, że nie kopiliśmy niczego na śniadanie, a na domiar złego skończył się gaz w butli i w związku z tym poranna kawa też stanęła pod znakiem zapytania. "To nic" - pomyślałby Polak - "Podjadę jutro do TESCO i kupię co potrzeba". Słoweniec wdziałby że nic z tego. W niedziele i święta wszystkie sklepy w Słowenii są pozamykane.

Dzień 8 (Lubliana - Bovec)


Trasa: Lubliana - Bled - Travisio (alternatywnie Kranjska Gora) - Bovec
Dystans: 190 km
Nocleg: Na dziko
Cena: 0

Droga biegnąca z Lubjany przez Bled, a następnie górskimi szlakami aż do Bovecu jest niewątpliwie najpiękniejszą trasą jaką w życiu jechałem. Mówi się, że są widoki, które zapierają dech w piersiach i te towarzyszące kierowcy na trasie od jeziora Bledzkiego poprzez Alpy Julijskie aż do Bovecu z pewnością do takich właśnie nalezą.

Jezdnia jest tam wąska i powykręcana na wszystkie możliwe strony. Niekiedy musiałem przystawać na zakręcie, bo moja Shadowka zwyczajnie nie chciała się złożyć na wirażu. Trasę w stu procentach opanowali motocykliści. Zresztą próba wyminięcia się dwóch samochodów na tak niewielkiej powierzchni drogi, nad którą z jednej strony zwisają skały, a z drugiej znajduje się urwisko - byłaby zwyczajnie niemożliwa. Dwuślady chyba więc celowo omijają tę trasę, wybierając autostrady, albo jakieś inne objazdy.

Pierwszy obowiązkowy postój to jezioro Bledzkie - niezwykle malownicze, otoczone z każdej strony szczytami górskimi. Na samym środku turkusowej tafli jeziora unosi się maleńka wysepka z tajemniczo wyglądającym kościółkiem, którego dzwonnica nie przestaje bić. Dostać się do kościółka można tylko i wyłącznie łodzią. Można oczywiście zapłacić za bilet w tramwaju, ale zdecydowanie lepszym wyjściem jest wynajęcie łódki (15/eur/h) i dowiosłowanie samemu na wyspę.

W Bledzie zawsze jest tłoczno. Dlatego trzeba się przygotować na stanie w korku. Droga w mieście jest wąska i ma dużo zakrętów, wiec jazda środkiem nie zawsze wchodzi w grę. Po wyjechaniu z miasta kierujemy się górską trasą na Kranjską Gorę, albo włoskie Travisio. Tutaj istnieje możliwość wyboru. Kiedy po minięciu miasteczka Log dojedziemy do większego skrzyżowania, możemy skręcić w lewo i przejechać (podobno) ) jedną najpiękniejszych tras górskich w Europie, albo pojechać prosto i przez Włochy (Travisio), a potem znowu Słowenię  (Strmec na Predelu) dojechać do Bovecu. Pierwszą opcję sugerowałbym właścicielom bardziej zwrotnych motocykli. Drugą mogę polecić zarówno chopperowcom jak i szosowo-turystycznym. My oczywiście wybraliśmy mniej pokręconą drogę, aczkolwiek łatwo nie było (jak wspominałem na początku, motocykl nie zawsze chciał się składać w zakrętach pozostając po prawej części jezdni). Widoki na tej trasie są po prostu rewelacyjne - zachęcam do obejrzenia filmiku, gdzie znajdują się fragmenty z tego odcinka.

Do Bovecu przyjechaliśmy mylnie zakładając, że będzie to jedna z wielu mijanych przez nas po drodze maleńkich miejscowości z jednym sklepem i zarośniętym polem namiotowym. Okazało się, że Bovec to - faktycznie - maleńka miejscowość, ale rojąca się od turystów. Miasto jest bowiem punktem wypadowym dla amatorów spływów górskich, turystów, oraz punktem noclegowym dla motocyklistów i rowerzystów.

Jednym słowem - nie było dla nas nigdzie miejsca. Pole namiotowe pełne. Hostele pełne. Nawet kwatery prywatne zajęte. Postanowiliśmy, że nadszedł ten dzień, kiedy trzeba będzie się rozbić na dziko. Znaleźliśmy świetne miejsce - niedaleko pola golfowego (Patrz: tutaj), z dala od głównej drogi i świetnie odsłonięte od reszty świata (trochę obawialiśmy się kary za nielegalne biwakowanie, którymi straszyli nas nasi znajomi).

Zapamiętaliśmy drogę i wrócili do miasta na obiad. I tutaj niespodzianka - mimo, że miasto jest tak obładowane turystami, to jest też całkiem tanie. Zjedliśmy porządny obiad za naprawdę niewielką cenę i wyruszyliśmy rozbijać namiot. Mogę szczerze polecić restaurację Martinov Hram - mila obsługa, dobre ceny i bardzo dobre jedzenie. Tutaj też wreszcie udało nam się zrobić zakupy! Mimo niedzieli wszystkie sklepy były otwarte.

Jeśli chodzi o biwak, to przyznam, że trochę się bałem. Wyobraźcie sobie niewielki zagajnik w górach, jasny księżyc i żadnego człowieka w promieniu 10 km. Byłem zły na siebie, że nie doczytałem w przewodniku, czy w okolicy można spokojnie biwakować bez obawy o to, że jakiś wygłodniały niedźwiadek zejdzie z gór i połakomi się na nasz dobytek. Nawet nie wiem czy żyją tam niedźwiedzie. Na szczęście nic się nie stało i rano ruszyliśmy w dalszą drogę.

Gdzie zjeść i wypić:

Dzień 9 - 12 (Bovec - Izola i odpoczynek nad morzem)


Trasa: Bovec - Nova Gorica - Triest - Izola
Dystans: 180 km
Nocleg: Camping Belvedere
Cena: 13 eur/os.

Po zwinięciu obozowiska od razu pojechaliśmy zatankować i tradycyjnie wypić kawę z automatu na stacji Petrol. Uwielbialiśmy tą kawę. Kosztowała 1 euro i smakowała jak Cappuccino z dobrej restauracji. Sprawdziłem ciśnienie w oponach i ruszyliśmy dalej. Po chwili zaczęło padać... zatrzymaliśmy się na poboczu, razem z motocyklistami z Czech i przeczekali ulewę. Było to coś na wzór porannego deszczu, który spada tutaj każdego dnia, choć chmury które kłębiły się nad naszymi głowami sprawiały wrażenie burzowych.

Zaraz potem byliśmy już w trasie. Odcinek do Izoli też należy do bardzo ładnych. Przez długi czas jedziemy wzdłuż rzeki, która ma niesamowity - turkusowy kolor. Wraz z tym jak oddalamy się od Bovecu, droga robi się coraz mniej kręta i wiedzie przez coraz bardziej płaskie tereny.

Po kilku godzinach wjeżdżamy do Triestu i w niesamowitym upale kontynuujemy wycieczkę aż do Izoli - do kempingu Jadranka. Z przewodnika wyczytaliśmy, że jest to kemping położony tuż nad morzem, w przystępnej cenie, ogólnie - polecany. Może zamiast bezpośredniej krytyki tego miejsca pozwolę sobie zrobić to bardziej obrazowo.

GPS jakby celowo odwlekał w czasie wjazd do kempingu Jadranka, prowadząc mnie okrężna drogą. Wreszcie jednak cyfrowa sumienność urządzenia musiała doprowadzić mnie do celu. Recepcja była zamknięta, więc zsiadłem z motocykla i zacząłem przechadzać się po asfaltowym podjeździe. Po chwili, na rozklekotanym rowerku przyjechał ktoś kto podawał się za właściciela obozowiska, choć jego aparycja przywodziła raczej na myśl wiejskiego menela spod budki z piwem niż recepcjonistę. Był to klasyczny typ pijaczyny, który na swoim ukochanym składaku Wigry 3 wozi w przymocowanym do tylnego wachlarza bagażniku pusta butelkę piwa na wymianę i parszywego pieska - wiernego przyjaciela niedoli. Jegomość nie zsiadając ze swojego jednośladu rzucił proste pytanie: "Sleep?". No więc mówię "Yes". "Follow me" - usłyszałem w odpowiedzi i ruszyłem za nim.
Możecie sobie wyobrazić paradność sytuacji, w której kierowca Hondy Shadow pokornie podąża za rowerkiem po wąskiej betonowej alejce kempingu, odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami utytłanych we wszędobylskim kurzu, półnagich dzieciaków. No ale grzecznie jechałem jakieś 50 merów aż do chwili, gdy kierowca składaka zatoczył wprawnie łuk na wąskiej alejce  i machnięciem ręki wskazał nam miejsce na nocleg. Po tej ostentacyjnej promocji pola namiotowego pojechał dalej, dając nam czas do namysłu. Należy tutaj nadmienić, że "pole namiotowe" to w przypadku kempingu Jadranka karygodne nadużycie. Miejsce które zaproponował nam tajemniczy jegomość było zwyczajnym klepiskiem w rowie tuż przy szosie, od której oddzielała je siatka z zielonego plastiku, mająca chyba imitować żywopłot. Rozejrzałem się jeszcze na wszelki wypadek po okolicy. Z przodu piękny widok na morze - niestety zasłonięty czterema kamperami. Po lewej prysznice w których za ciepłą wodę trzeba płacić. Po prawej przyczepa kempingowa z parą staruszków, którzy spoglądali w dal jakby wzrokiem chcieli przeszyć całe to złomowisko samochodów i domów na kółkach, i faktycznie przyglądać się morzu. Siedzieli tak zupełnie nieruchomo jakby byli martwi... zresztą może naprawdę byli - trudno było stwierdzić, bo zaraz obok ich domku stał śmietnik, który swoją wonią spokojnie przyćmiłby nawet smród rozkładających się ciał.

Decyzję podjęliśmy szybko. 15 minut później rozbijaliśmy już namiot na tysiąc razy lepszym kempingu "Belvedere", w samym środku gaiku oliwnego. Zostaliśmy tam na 4 dni.

Co można robić w Izoli? W zasadzie nic. I w tym celu głównie przyjeżdżają tam turyści. Każdego ranka wstawaliśmy, zbiegaliśmy na plażę, wylegiwaliśmy się tam chwilę a potem szliśmy coś zjeść. Następnie odwiedzaliśmy naszą ulubioną kawiarnię i zahaczając o sklep - wracaliśmy na biwak. Lenistwo - ot co!

Oczywiście w związku z tym, że był to w sumie nasz najdłuższy postój, to mam kilka przydatnych informacji, mogących wam uprościć życie kiedy już kiedyś traficie do Izoli. Przede wszystkim omijajcie kemping Jadranka! Po drugie, jeśli zatrzymacie się w Belvedere, to na plażę najlepiej schodźcie wąską droga, która jest schowana za jednym z hotelowych budynków, tuż przy recepcji. Plaże w Izoli są płatne! Ale idąc tym skrótem, można dostać się nad morze bez myta;)

Po trzecie, jeśli chcecie zjeść coś tanio ale jednocześnie dobrze, to chyba najlepsza knajpą niskobudżetową w jakiej byliśmy była Pizzeria Primavera. Świetna pizza, dobre piwo i to wszystko w przystępnej cenie.

Po czwarte skoro jesteście nad morzem, to koniecznie idźcie na lokalne przysmaki. W porcie znajduje się bardzo dobra i niedroga restauracja Ribic. O tym, że wysoka jakość sprzedawanych w niej produktów jest raczej nie do zakwestionowania można poznać po przesiadujących tam marynarzach. Jedzenie jest naprawdę pyszne.

Po piąte, nie siedźcie tylko w Izoli, bo za 2 euro można wybrać się autobusem na wycieczkę do Piranu i Portoroża - dwóch niesamowicie malowniczych małych kurortów nadmorskich. Przystanek z którego można złapać autobus znajduje się tutaj.

My po kilku dniach wylegiwania się na słońcu doszliśmy jednak do wniosku, że czas ruszać w dalszą drogę. Znowu czekało nas pakowanie całego dobytku do sakw i kufra... Z czasem każda najmniejsza nawet rzecz miała w kufrze swoje miejsce i pakowanie było rutyną. Jednak podczas pierwszych biwaków naprawdę ciężko było wszystko zmieścić. Byliśmy przecież wyładowani po brzegi, ponieważ założyliśmy że możemy podróżować nawet miesiąc. Nie mieliśmy jednak ani jednej zbędnej rzeczy i jednocześnie niczego nam nie brakowało.

Gdzie zjeść i wypić: 
  • Tania i bardzo smaczna pizza: Pizzeria Primavera (mapa)
  • Świetna kawiarnia: Cafe Cafe (mapa) - kelner był wielkim fanem piłki nożnej. Na tyle wielkim, że oglądał nawet polską ligę ;)
  • Dobra restauracja ze świeżymi owocami morza: Ribic (mapa)

Dzień 13 (Izola - Otocec)


Trasa: Izola - Postojna - Kocevje - Otocec
Dystans: 200 km
Nocleg: Kamp Otocec
Cena: 11 eur/os.

Żegnaliśmy się z morzem i wjeżdżali z powrotem wgłąb lądu akurat w okresie, kiedy w całej europie panowały ogromne upały. "Lato stulecia" - mówiono pewnie u nas w Faktach oo 19 :) Droga tego dnia była nie do zniesienia. Rozleniwieni leżakowaniem nad wodą, po kilku kilometrach mieliśmy ochotę wyrzucić w cholerę kaski, skóry, buty i wskoczyć do chłodnego Adriatyku.

Teraz żałuję jednak, że nie skupiałem się bardziej na mijanych krajobrazach, bo tam też było pięknie. Najpierw pięliśmy się w górę aż do Crni Kalu (raju dla wspinaczy), potem zjeżdżaliśmy do Postojnej (gdzie znajduje się najsłynniejsza i najpiękniejsza jaskinia Słoweńska) aż poprzez małe wioski dojechaliśmy do Otoceca.

A sam Otocec to nic innego jak kolejna mała wioska, jakich wiele w tej części Słowenii. Centrum takiego miasteczka to zazwyczaj skrzyżowanie, wokół którego skupione są 3 podstawowe budynki miasta: kościół (zazwyczaj od dawna bez parafian), sklep oraz komisariat, albo poczta. Z tego co pamiętam w Otocecu była także siedziba straży pożarnej, nie było natomiast apteki. A tej akurat bardzo potrzebowaliśmy, bo Monia nieopatrznie sparzyła sobie nogę o rozgrzaną rurę wydechową motocykla. Wyglądało to nieciekawie, ale na szczęście dzięki pomocy dziewczyny, która zarządzała kempingiem wszystko dobrze się skończyło (poleciła nam posypać bąbel solą i zalepić plastrem - dzięki temu po jakimś czasie zmniejszył się on i nie przeszkadzał tak bardzo)

Sam Otocec jest w związku z powyższym wyjątkowo nieciekawy. Dodatkowo człowiek nie jest pewien czy powinien czuć się tam bezpiecznie, gdyż na murach i znakach drogowych wypisane są czerwoną farbą hasła chlubiące ustrój komunistyczny (zauważyliśmy to zresztą nie tylko tutaj - ulice imienia Lenina, Marksa, 1 Maja, czy obeliski zwieńczone czerwonymi gwiazdami - są tam w każdym niemal mieście). Nie żebym twierdził, że głosiciele równości muszą być od razu niebezpieczni, ale wiadomo - każda skrajność budzi pewien niepokój.

Najciekawszym miejscem w Otocecu jest tak naprawdę zamek. Wybudowany został w XIII wieku na wyspie lezącej na rzece Krka i od jakiegoś czasu pełni funkcję hotelu (5-gwiazdkowego zresztą). Wyspa połączona jest z lądem dwoma drewnianymi mostkami, z których jeden prowadzi do głównej drogi, a drugi do wąskiej uliczki przy której znajduje się kemping. Miejsce na biwak jest tam po prostu rewelacyjne. Cisza, spokój, wokoło las i szumiąca rzeka (po której można popływać wynajętym kajakiem), a o rzut beretem piękny pałacyk. Pod względem lokalizacji stawiam ten kemping na równi z chwalonym już przeze mnie polem namiotowym w Mariborze, do którego zresztą mieliśmy powrócić już jutro...

Dzień 14 (Otocec - Maribor)


Trasa: Otocec - Lasko - Celje - Maribor
Dystans: 180 km
Nocleg: Center Kekec
Cena: 11 euro/os

Był to ostatni dzień jazdy przez nieznane, po którym wiedzieliśmy, że czeka nas już tylko powrót. Oczywiście mogliśmy wytyczyć inną trasę i wrócić do Krakowa na przykład przecinając Austrię, ale - jak już wspominałem - kwestia nieaktualnego dowodu Moni, jak i goniący nas czas spowodowały, że woleliśmy nie ryzykować i podróżować "na pewniaka".

Z samego rana pożegnaliśmy Otocec i ruszyli w stronę Mariboru. Krajobraz jaki nam towarzyszył niemal przez całe 180 km, porównywalny był do tego z jakim spotkałem się już kiedyś w Hiszpanii - w Galicji. Niewielkie, ale stanowcze wzniesienia oraz bardzo wąskie drogi, prowadzące najczęściej przez wsie i lasy. Tutaj niestety jakość nawierzchni pozostawiała wiele do życzenia. We wsiach walał się po niej obornik, a w lasach była bardzo zniszczona. Zakrętów tutaj nie brakowało - droga nie raz wiła się serpentynami po leśnych zboczach. Dodatkowo strasznie wiało.

Na miejsce dojechaliśmy bardzo zmęczeni, ale uradowanitym, że bezpiecznie zamknęliśmy koło naszej tułaczki po Słowenii. Następnego dnia mieliśmy wracać do Krakowa.


Dzień 15 - 19 - Powrót tą samą trasą (Budapeszt, Liptovský Mikuláš i Kraków)


Nie będę rozwodził się nad opisem tych samych miejsc przez które przejeżdżaliśmy. Węgierskie równiny, górzysta Słowacja i wreszcie Polska. Jechało się identycznie jak w chwili kiedy zaczynaliśmy nasz rajd, ale jednak z pewnym smutkiem że to już koniec.

Obiecaliśmy sobie, że za rok znowu wybierzemy się w taką podróż. Może Rumunia, a może Holandia - marzyliśmy. Teraz mamy styczeń, a ja dalej nie mam planu ani głowy do tego, żeby go przygotować. Ale kto wie...

Link do całego albumu zdjęć: Album Słowenia 2011